Na sam koniec podróży zostawiliśmy sobie tropikalną wyspę Phu Quoc, okrzykniętą już nowym Phuketem. Nie byłem na Phukecie, więc nie mam porównania, ale na razie Phu Quoc się powoli rozwija. To spokojna wyspa z ładną plażą Long Beach, która ciągnie się po jej zachodniej stronie.
Na wyspę polecieliśmy liniami Vietnam Airlines samolotem dowodzonym przez polskiego kapitana, pana Jerzego. Słyszeliśmy wcześniej, że polscy piloci latają w wietnamskich liniach lotniczych (obok np. Francuzów). Okazało się to prawdą.
Lot nad deltą Mekongu i kawałkiem Zatoki Tajskiej trwa ok. godziny.
Przed wylotem trudno było znaleźć noclegi w dobrej cenie i już trochę się pogodziliśmy, że na Phu Quoc trochę “popłyniemy” z kasą. Ale mieliśmy też cichą nadzieję, że są tanie ośrodki, których nie ma jeszcze w internecie. Już na lotnisku okazało się, że dwóch “naganiaczy” ma dla nas dobrą ofertę nad samym morzem, przy plaży. W końcu wybraliśmy bungalowy ok. 200 metrów od morza za 16 USD za dwuosobowy domek za dobę.
W tym miejscu naprawdę można się było zrelaksować. Oprócz słońca, morza, plaży i leżaków, w pobliżu była tylko rodzinna restauracyjka, w której się codziennie stołowaliśmy i kilkoro turystów (głównie z Niemiec) oraz maskotka - małpka na łańcuchu. Raz wybraliśmy się do centrum miasta na tzw. “night market”, gdzie można spróbować świeżych owoców morza z grilla (np. duże krewetki po 3 zł za sztukę).
Na Phu Quoc spędziliśmy niecałe 4 dni, wliczając w to dzień przylotu i wylotu.