Następnego dnia pojechaliśmy rano na lotnisko do Da Nang. Wróciliśmy trochę na północ, ale tylko po to, żeby wsiąść w samolot i polecieć na południe - do Sajgonu. Lotnisko nie robi teraz większego wrażenia, ale w czasie wojny wietnamskiej było jednym z najruchliwszych lotnisk na świecie (1500 startów i lądowań na dzień) . Amerykanie w pewnym momencie mieli w Wietnamie ponad 500 tys. żołnierzy. Transport ludzi, dostawy sprzętu, broni, żywności itd. odbywały się głównie przez lotnisko w Da Nang.
Do Sajgonu lecieliśmy liniami australijskimi Jetstar Pacific, które nie zajmą wysokiego miejsca w moim rankingu tanich linii lotniczych. Rozklekotana maszyna (Boeing 737-400), w której unosił się zapach toalety, a bagaże na lotnisku w Sajgonie musieliśmy sobie sami odbierać z... przyczepy samochodu.
Jeszcze w hotelu w Hoi An znaleźliśmy przez internet kilka adresów hosteli w Sajgonie. Po wylądowaniu na lotnisku jak zwykle zaczęło się negocjowanie z taksówkarzami za ile nas zawiozą do centrum (lotnisko położone jest ok. 7 km od centrum miasta). Ustaliliśmy, że pojedziemy za tyle, ile wskaże taksometr (kierowca chciał 10 USD, a wyszło nam 140 tys. VND - ok. 7 USD). Pokazaliśmy mu adres na słynnej ulicy Pham Ngu Lao przy której mieszczą się dziesiątki tanich hosteli dla backpackersów. Po drodze sprawdziliśmy jeszcze inny hostel, ale ostatecznie wylądowaliśmy w Phan Lan - prowadzonym przez miłą wietnamską rodzinę (9 USD za osobę w dwójce).
Wieczorem wybraliśmy się na spacer po okolicy. Już wiemy, skąd się wzięło powiedzenie: "Ale Sajgon".
To miasto żyje: na ulicach, chodnikach, w parkach, w knajpach są tysiące ludzi. Przejście przez ulicę grozi rozjechaniem przez skuter lub samochód. W parku na placu zabaw pomimo zmroku bawiły się setki dzieciaków z rodzicami. Zaczepił nas tam młody Wietnamczyk, który powiedział, że w taki sposób uczy się angielskiego. Studiuje na czwartym roku roku, a pochodzi z Na Thrang. Wytłumaczył nam co to za gra, w którą grają dziesiątki młodych ludzi w parkach. To tzw. lotka, po angielsku “shuttle cock”. Przypomina trochę grę w zośkę, ale gra się w nią na większej przestrzeni. Wieczór zakończyliśmy w jednym z licznych barów niedaleko naszego hostelu.