Poprzedniego dnia kupiliśmy wycieczkę z agencji do pobliskiego sanktuarium My Son (5 USD za osobę). Wyjechaliśmy rano wygodnym busem i po ok. godzinie byliśmy na miejscu. Kierowca dał nam ok. 1,5 godziny na zwiedzanie. Ten czas wystarcza, żeby obejść cały teren (bilety wstępu kosztują 80 tys. VND).
My Son było od IV do XIV w. ośrodkiem religijnym królestwa Champów. Ich religia to połączenie hinduizmu i buddyzmu. Champowie przez kilka wieków byli potęgą na obszarze dzisiejszego środkowego Wietnamu.
W czasie wojny wietnamskiej Amerykanie bardzo mocno bombardowali ten teren, twierdząc, że znajdowała się tam baza wojsk wietnamskich. Czego nie udało im się zniszczyć z powietrza, zniszczyli z ziemi. Wysłali oddział saperów, aby wysadził starożytne budowle w powietrze.
Dzisiaj większość terenu to ruiny, kilka zabytków mieści rzeźby uratowane z pozostałych świątyń. Kilka budynków jest zabezpieczonych przed zawaleniem się i czeka na renowację. Ciekawymi zabytkami są między innymi oryginalne tablice w sanskrycie pochodzące z V-XII w. Przewodnik ostrzega przed zbaczaniem na tym terenie ze ścieżek, ponieważ mogą tam wciąż znajdować się miny.
W My Son spotkaliśmy parę z Polski, która wybrała się na miesięczną podróż po Laosie, Kambodży, Wietnamie i Tajlandii. Dłuższe odległości pokonywali autobusami, a na miejscu zwykle wynajmowali skuter, który okazał się być świetnym środkiem transportu.
Po południu wróciliśmy do Hoi An. Pogoda się poprawiła i mieliśmy jeszcze okazję, żeby zwiedzić miasto i zrobić zakupy. Na targu po raz pierwszy widziałem wkurzonego Wietnamczyka. Był chyba pijany, kłócił się z właścicielami jednego ze stoisk i demolował je. Na co dzień trudno spotkać pijanego, a tym bardziej agresywnego Wietnamczyka.